niedziela, 11 grudnia 2011

Część pierwsza - Seoul początki.

Do Korei przyleciałyśmy rano około 8:00. Pierwszy szok: lotnisko. Ogromne, takie naprawdę ogromne. Takim jakby pociągiem jedzie się z samolotu na terminal, potem jeszcze wycieczka przez cały budynek długimi korytarzami i można się odprawiać i stawiać pierwsze kroki na koreańskiej ziemi.
No tak, po odprawie naturalnie chciałyśmy się wydostać z lotniska i dotrzeć do hostelu jak najszybciej co by zaznać jeszcze trochę snu (spanie w samolocie kiepsko zdaje egzamin) i przede wszystkim marzył nam się obfity prysznic, mnie powoli zaczynał także męczyć głód. I tu pojawiły się pierwsze schody. Nim zachwyt nad własną fantastycznością, że jesteśmy Wielkie Futro i realnie stoimy własnymi prywatnymi stopami w Kraju Upragnionym - zaczęło do nas dochodzić, że wszystko fajnie ale w teorii. Praktycznie zajęło nam godzinę jakąś nim zebrałyśmy się w sobie i ruszyłyśmy w poszukiwaniu transportu, punktu informacji czy w ogóle czegokolwiek.
W punkcie informacji po ciężkich bojach dostałyśmy mapkę z adresem naszego hostelu i numer autobusu, którym tam miałyśmy dojechać. Znalazłyśmy wyjście i ostro rozglądamy się za rozkładem autobusów. Szlag! Wszystko w hangul (międzynarodowe lotnisko w mordę jeża), budka z biletami póki co nas przeraża - mimo, iż Pani w środku sprawia miłe wrazenie. Musiałyśmy wyglądać super żałośnie (nie ma się co dziwić: 10h w samolocie, wielkie plecaki, białe twarze, i ten wyraz na twarzach - great, what now?) Jakiś pan, ewidentnie pracownik lotniska, zagaduje do nas po angielsku, pomaga kupić bilet pokazuje przystanek i znika. Za parę chwil zjawia się autobus i jedziemy. Proste. Nawiasem mówiąc potem dopiero się zorientowałyśmy, że kompletną rozrzutnością jest podróżowanie trasą lotnisko - miasto - lotnisko autobusem za niemałą sumkę W10'000, bo metrem byłoby co prawda dłużej ale super, hiper, dziesięć razy taniej. Ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Za pół godzinki miałyśmy zrzucić plecaki i odświeżywszy się rozpocząć nasze polskie kroki na koreańskiej ziemi jako turystki pełnym pyskiem.

Teraz powinna rozbrzmiewać historia jak to dzielnie dotarłyśmy do hostelu, ale wydarzenia które nastąpiły po przybyciu do Backpaker Mr.Sea zasługują na osobny post :) Którym uraczę was już wkrótce i będziemy kontynuować opowieści z Kraju Kimchi.

1 komentarz: