poniedziałek, 11 listopada 2013

Powroty nad Rozlewisko..

Wróciłyśmy. Wróciłyśmy i lipa jest, większa od tej czarnoleskiej.. Nijak nie można się odnaleźć w tej naszej świątecznej, listopadowej rzeczywistości. Pisać się nie chce, oddychać się nie chce - przejada się czas, dosłownie, choć w sumie nie wiadomo po co.. Nie przyspieszymy biegu czasu i nie podejmiemy z dnia na dzień decyzji, które zdefiniują całą naszą, dorosłą już niestety przyszłość..o teraźniejszości nie wspominając. Ja mam deprechę post-koreańską - pozytywów dzisiaj nie będzie. Może Łasic Wam tutaj cosik radośniejszego skrobnie, choć z czasem wolnym u niej kiepsko: wir pracy i chaos przeprowadzki. Idę się rozpakować.. jeszcze nie miałam okazji.. Pozdrowienia, Wiewiór Wasz Zdołowany.

poniedziałek, 9 września 2013

A imię jego.. czterdzieści i dwa :P

Co się robi na 42 dni przed wylotem do Korei? Przede wszystkim: odlicza się. Odlicza się bardzo precyzyjnie, z dbałością o każdą minutę, szczególnie tą tuż po północy, dzięki której zaczyna się kolejny dzień przybliżający nas do magicznej daty dwóch-dwójek i jednej-dziesiątki. Do tego myśli się o tym co spakować a czego na pewno nie pakować, bo już raz się to spakowało i trzeba było taszczyć przez pół Półwyspu Koreańskiego..daremnie. Potem myśli się DO CZEGO tym razem się spakować - jeśli plecak zostawiło się w Polandii - i jakie ubezpieczenie wybrać, żeby było najtaniej i w razie czego, jednak bezpiecznie. Tu zwykle odrzuca się pomysł z walizką wraz z rosyjskim tanim ubezpieczeniem turystycznym :) W międzyczasie, odwozi się Ulubioną Koreankę na lotnisko i wzrokiem błagalnym przekonuje, że to ją pierwszą chciałoby się zobaczyć w przepastnych halach Inchon Airp. W chwilach wytchnienia, dokonuje się aktu rodzinnego preparowania kimchi i w oparach rozgrzanego oleju sezamowego pochłania się to kiszone dzieło sztuki wraz z tzw. ryżem (udającym ryż chińsko-koreański) wielbiąc kunszt smaku pod sam sufit malusiego mieszkanka w wielkim mieście. I czeka się, na telefon - bo konsultacje przedwyjazdowe odbywają się za pomocą telefonu.. i KakaoTalk.. jeśli działa, jeśli koreańska Bada działa, co zdarza się niestety rzadko. Dzień kończymy wieczornym seansem '댄싱9', jeśli jest akurat Niedziela: wgapiamy się z Ulubioną Koreanką w ekran telewizora i zachwycamy się Tańczącym Oppą :).. i myśli się, że Łasic za Wielkim Kanałem oczekuje samotnie i smutek ogarnia futro.. Jeszcze tylko miesiąc i 12 dni..

środa, 21 sierpnia 2013

Futrzaste znowu w podróży !!!

Po dwóch latach czekania, liczenia, pracy ponad siły (no, powiedzmy) i dyskusji z bankami.. ech.. po tych wszystkich mniejszych i większych trudach: L E C I M Y :)))))) Tym razem, Futra będą trzy, z czego jedno jest rodzimym Futrem Koreańskim. Logistycznie, sprawa będzie ciut trudniejsza bo Łasic wylatuje z Londynu, ja z Warszawy a S. będzie na miejscu już od ponad miesiąca - punktem wspólnym będą więc Helsinki i Inchon Airport - damy radę (choć sobie już tak bezgranicznie nie wierzę). Plan podróży to Seoul, Jeju-do (nareszcie!!!), Busan, Gyeongju, Jeonju, Seoul a w podróż marzeń wylatujemy 22 października. Odliczanie czas zacząć :D

niedziela, 4 listopada 2012

Gdy się nie ma co się lubi, to trzeba lubić.. to co jest

Zacznę smętnie - cóż, taki nastrój, wybaczcie. Jutro miną dwa miesiące od mojego powrotu z Anglii.. a w zeszłym miesiącu minął rok, od naszego z Łasicem powrotu z Korei. No cóż.. ręce opadają jak tak człowiek rozgląda się wokół siebie, bo raz, wcale miało go tu nie być, dwa, coraz mniej znanych twarzy - wszyscy, jak na złość, wyjeżdżają.. to tu, to tam, raz na krócej, a raz na caaaałkiem długo. Pogoda też jakaś taka niemrawa - nic, tylko zamknąć się w sobie. W takim momencie wszystko co koreańskie, podnosi na duchu :) Primo - z radością donoszę, że do naszej gryzoniowej rodziny fanatyków ROK dołączyła moja Mama. Zobaczyła raz i całkowicie wsiąkła, twierdząc, że wreszcie patrzy na świat, w którym sama bardzo chciałaby żyć.. Ech.. jak ja ją dobrze rozumiem. Secundo - dzięki pracy w Anglii, zostało mi jeszcze do zebrania tysiąc złotych na bilecik do Seoulu. Jak wszystko pójdzie po mojej myśli, do końca roku powinnam mieć cała kwotę, więc wylot gdzieś w okolicy kwietnia, wygląda bardzo realnie :) Tertio - mam nową nauczycielkę koreańskiego, która jakoś tak przypadkiem stała się także moją dobrą koleżanką :) Sarah, bo o niej mowa, jest niezwykle sympatyczną Koreanką, bardzo cierpliwą, miłą i serdeczną. Szczerze: same superlatywy! Bardzo się cieszę, że ma czas by ze mną się spotykać.. i poniekąd męczyć, bo przy moich ograniczeniach (praca, praca, praca, praca...) czasem ciężko jest mi się dobrze przygotować do lekcji. Nie poddajemy się jednak i walczymy a lekcje upływają nam nad kolejnymi kubkami green tea latte, która w Polsce nazywa się "Turtle Coffee" :) Quatro - WYSTAWA !!! Wreszcie Kraków postanowił zrobić coś dla Korei.. i zaprezentował w gmachu głównym Muzeum Narodowego wystawę współczesnej grafiki koreańskiej - 진경 Prawdziwy Pejzaż. W ogóle cieszą mnie zmiany, jakie zaszły w krakowskim świecie muzealnym.. Nie dość, że cena biletu jakby trochę zmalała (za 10 zł, mamy bilet normalny umożliwiający odwiedzenie aż trzech wystaw plus, bilet jest datowany i ważny od dnia zakupu jeszcze przez parę dni) to jeszcze nikt nie ściga zwiedzającego, że za długo siedzi w tej bądź w innej sali, zbyt natarczywie przygląda się dziełu lub uwiecznia powyższe, za pomocą aparatu komórkowego. Cisza, spokój, obsługa jak najbardziej komunikatywna i życzliwa.. i czas, całe może czasu na kontemplację sztuki. Żałowałam tylko, że nie możemy celebrować tej chwili wspólnie z Łasicem, ale zgodnie z tytułem dzisiejszego postu: trzeba zaakceptować sytuację.. albo uderzyć głową w mur, z nadzieją, że to nie głowę rozłupiemy na kawałki. Wracając do wystawy, była wynikiem Międzynarodowego Triennale Grafiki a na ekspozycję składały się prace 12 artystów, w różnym wieku. To ważne, bo w Polsce jeszcze pokutuje mit, że nowoczesną grafiką zajmują się wyłącznie młodzi. Bujda. Różnica wieku między koreańskim grafikami wynosiła pięćdziesiąt lat - wszystkich za to połączyła sztuka, artystyczna wizja miasta i ludzi w nim żyjących. Mnie najbardziej podobały się odlewy w papierze (szczególnie "Suknie Matki") i dwa "miejskie" drzeworyty - zdjęcia całości wystawy postaram się wstawić poniżej. Ech.. tak mi czasem tęskno.. za tym odległym światem. Zakochałam się w nim i najgorsze jest to, że tu gdzie jestem, nie za bardzo są ludzie z którymi można by dzielić tą pasję i miłość. Wyjątkiem od reguły jest moja Mama - teraz, szalejemy we dwie :)

czwartek, 2 sierpnia 2012

Bezcenna Korea

Oj pusto, pusto na naszym blogu. Jednym słowem: życie. To szare, codzienne życie. Czasem przytłacza, czasem rozbawia a czasem daje w kość na tyle mocno, że nie chce się wychodzić z łóżka choć za oknem piękne słońce. Po powrocie z Korei żyje się trochę jak uzależniony - na permanentnym głodzie a wszystko na co się człowiek popatrzy, od jedzenia po ludzi mijanych na ulicach, kojarzy się wyłącznie z jednym. Z Koreą. Łasic, tak jak w minionym roku, zasiaduje na Bermingańskich włościach i czas przyszedł bym i ja zawitała w te tereny. Szanse-finanse, jak głosił tytuł pewnego popularnego serialu. Było tam coś o dorabianiu się i coś o filozofii. Pierwszy milion trzeba przecież jakoś "ukraść".. na drugi bilet do Korei.. trzeba po prostu zarobić.

sobota, 31 grudnia 2011

W międzyczasie...

Tylko taki mały update przed kolejnym postem. Buszując po koreańskim markecie (niestety nie miałam więcej czasu na zakupy niż marne 15 minut) znalazłam parę ciekawych rzeczy.
W sumie to nie jest wszystko, ale część już została skonsumowana w drodze powrotnej do domu (np. Ppeppero z migdałami, których na pewno kupię w przyszłości więcej), a część mieszka teraz w zamrażarce, bo są to produkty mrożone i muszą zaczekać na okazję, co bym je mogła sobie spożyć.

Ale do rzeczy. Poniżej mamy herbatkę ryżowo - kukurydzianą, w wersji torebkowej do zaparzania:
Herbatka ma 0 kcal i raczej nie będzie smakować tym, którzy lubią mocne, ostre smaki (np. parzą herbatę przez 5-10 minut i się robi czaja) w smaku bowiem jest bardzo delikatna, pachnie za to tak, że od razu wracają wspomnienia - dmuchanym ryżem i nutą kukurydzy w tle - osobiście absolutnie przepadam za nią i popijam w pracy zamiast zwykłego Liptona - mimo, iż nie rozgrzewa tak bardzo. W Korei można znaleźć taki napój w wersji butelkowej, na zimno w każdym sklepie spożywczo - kioskowym.
Przy okazji napojów zakupiłam też herbatkę różaną, z tym, że jeszcze nie miałam okazji jej przetestować.

Kolejna zdobycz: gotowa miseczka ryżu do spożycia po uprzednim podgrzaniu w mikrofalce, czyli coś dla leniwych:

No a jak ryż to i suszone algi, które można jeść same jako przekąskę (są nawet z nich robione takie batoniko-krakersy) ale ja wolę dodawać je do ryżu i robić sobie taki kimbap na roboczo - smakuje tak samo jak ten rolowany tyle, że po prostu bierzemy taki mały kawałek algi, wrzucamy do miseczki ryżu, nabieramy razem z liściem trochę ryżu i ładujemy sobie do pyszczka - pychota!



No a jak, że by to było bez kimchi?! Też musi być! Tu mamy wygodną, niewielką gotową porcję:
Jak tylko zużyję to opowiem, jak wypada w smaku.

Na razie to tyle, przy okazji następnych zakupów obiecuję wstawić tłuściejszego i obszerniejszego posta. a tymczasem: Fighting!!! I się żegnam *^^*

P.S. Wszystkim życzę oczywiście najlepszego Nowego Roku! I miejmy nadzieję, że następny przyniesie nam ogromną ilość nowych wydarzeń, pozytywnych wrażeń, zmian na lepsze i dużo pogody ducha i zdrowia.
새해 복 많이 받으세요!!!

niedziela, 11 grudnia 2011

Część pierwsza - Seoul - przyjeżdżamy do hostelu.

Jak żeśmy się już wygramoliły z autobusu, który wspaniałomyślnie przystanek miał tuż pod naszym hostelem, w te pędy pognałyśmy odebrać naszą rezerwację. Hostel był niewielki, dopiero po późniejszych oględzinach okazało się, że miał też drugą, większą część dla tych co planowali pobyt na dłużej. Weszłyśmy a tam cisza i pokój "wspólny" znaczy salon chyba taki. Ni żywego ducha. Jakieś plecaki rzucone w kąt, kolorowe ściany i zdjęcia byłych gości, komputery dwa i telewizor i coś na kształt kanapy, buty przy drzwiach w bałaganie i niepokojąca cisza. W głębi po lewej jakieś schodki w dół. No to idziemy szukać właściciela.
Na dole kuchnia i drzwi do pokoi. W kuchni przy stole siedzi dziewczę koreańskiej urody i wgapia się w laptop. Czas na pierwszy kontakt.
-Dzień dobry, my mamy rezerwację, chcemy ją odebrać.
Mówię do niej po angielsku z nadzieją, że rozumie. Rozumie :)
-O cześć, ale ja tu nie pracuję.
Dziewczę zauważa nas uśmiecha się i woła kogoś. Brak odzewu zmusza ją do pójścia na górę skąd przyszłyśmy. Otwiera drzwi do niedużej kanciapy. Próbuję rzucić okiem co tam w środku jest, bo ewidentnie dziewczyna wlazła tam i coś mówi już po koreańsku. W środku biurko, piętrowe łóżko i mnóstwo rzeczy jak w jakimś składziku dozorcy. W końcu ktoś zaczyna się ruszać na łóżku. Aaa: nasz hostel-man! Się obudził dopiero. Interesujące zważywszy że jakoś była chyba już 11:00. No to ja znowu swoje:
-Bo my rezerwację mamy. Tu ma pan numer.
Notes mu podaję, Wiewiór stęka z tyłu po polsku, że chce spać, mnie się prysznic marzy, generalnie do tyłu nam się myśli, kolo też zaspany jakoś nie kontaktuje - chwilę dłuższą spogląda na ten nasz numer. Nagle go olśniewa.
-Aaa, już wiem. Ale ja się was dzisiaj nie spodziewałem.
Uśmiech numer pięć i dalej się gapi w notes, po czym coś zaczyna przeglądać w papierach na biurku. Ja zgłupiałam: no jak się nie spodziewał jak od dzisiaj rezerwację mamy.
-A jaki to pokój miał być?
Noż wafel, taki jaki zarezerwowałam.
-Dwójka, znaczy dwa pojedyncze łóżka.
-A kiedy Panie robiły rezerwację?
-No z miesiąc temu będzie.
Czuję, że powoli tracę spokój. Kolo nagle dostaje olśnienia, chwyta jakiś świstek-wydruk.
-A już mam, znalazłem już wiem...
I tu następuje głęboka konsternacja na jego twarzy:
-Ale ja nie mam takiego pokoju...
Teraz ja mam konsternację, czuje że Wiewiór za mną albo się rozpadnie, rozjedzie albo ryknie śmiechem, co jest do wafla ciężkiego?!?
-Ale ja taki rezerwowałam, to jak będzie? Panie my jesteśmy po podróży, zmęczone, brudne i chcemy pokój. Byle jaki.
Rezygnuję, Wiewiór o mało się ze śmiechu nie posika. Koleś coś nam wyjaśnia, że ma jakiś pokój ale czwórkę, ale nam przydzieli i że będziemy tam same, a potem się przeniesiemy albo i nie - nie jestem pewna, już go nie słucham, olewam i czekam aż nas zaprowadzi do pokoju i łóżka nam da i da nam święty spokój, bo zauważyłam dopiero, że jak mówi po angielsku to strasznie sepleni i ze zmęczenia mi to strasznie przeszkadza i śmieszy jednocześnie, normalnie ciężko mi go zrozumieć. Jakoś po chwili rzeczywiście lądujemy w pokoju - czwórce (dwa piętrowe łóżka), mamy obiecane że będziemy same bo chciałyśmy dwójkę. Kulturalnie wyganiamy naszego gospodarza, bo gdyby mógł spokoju świętego by nam nie dał - pokazuje nam gdzie kuchnia (darmowy dżemor, chlebek tostowy i kawusia i hostel ten skradł mi serce) gdzie łazienka, świeże ręczniki itd. Upewniamy go, że jesteśmy zmęczone to sobie idzie. Szczęśliwe ustawiamy budziki na 14:00 i pogrążamy się we śnie. Na kolesia-gospodarza będziemy mówić Jay.