sobota, 31 grudnia 2011

W międzyczasie...

Tylko taki mały update przed kolejnym postem. Buszując po koreańskim markecie (niestety nie miałam więcej czasu na zakupy niż marne 15 minut) znalazłam parę ciekawych rzeczy.
W sumie to nie jest wszystko, ale część już została skonsumowana w drodze powrotnej do domu (np. Ppeppero z migdałami, których na pewno kupię w przyszłości więcej), a część mieszka teraz w zamrażarce, bo są to produkty mrożone i muszą zaczekać na okazję, co bym je mogła sobie spożyć.

Ale do rzeczy. Poniżej mamy herbatkę ryżowo - kukurydzianą, w wersji torebkowej do zaparzania:
Herbatka ma 0 kcal i raczej nie będzie smakować tym, którzy lubią mocne, ostre smaki (np. parzą herbatę przez 5-10 minut i się robi czaja) w smaku bowiem jest bardzo delikatna, pachnie za to tak, że od razu wracają wspomnienia - dmuchanym ryżem i nutą kukurydzy w tle - osobiście absolutnie przepadam za nią i popijam w pracy zamiast zwykłego Liptona - mimo, iż nie rozgrzewa tak bardzo. W Korei można znaleźć taki napój w wersji butelkowej, na zimno w każdym sklepie spożywczo - kioskowym.
Przy okazji napojów zakupiłam też herbatkę różaną, z tym, że jeszcze nie miałam okazji jej przetestować.

Kolejna zdobycz: gotowa miseczka ryżu do spożycia po uprzednim podgrzaniu w mikrofalce, czyli coś dla leniwych:

No a jak ryż to i suszone algi, które można jeść same jako przekąskę (są nawet z nich robione takie batoniko-krakersy) ale ja wolę dodawać je do ryżu i robić sobie taki kimbap na roboczo - smakuje tak samo jak ten rolowany tyle, że po prostu bierzemy taki mały kawałek algi, wrzucamy do miseczki ryżu, nabieramy razem z liściem trochę ryżu i ładujemy sobie do pyszczka - pychota!



No a jak, że by to było bez kimchi?! Też musi być! Tu mamy wygodną, niewielką gotową porcję:
Jak tylko zużyję to opowiem, jak wypada w smaku.

Na razie to tyle, przy okazji następnych zakupów obiecuję wstawić tłuściejszego i obszerniejszego posta. a tymczasem: Fighting!!! I się żegnam *^^*

P.S. Wszystkim życzę oczywiście najlepszego Nowego Roku! I miejmy nadzieję, że następny przyniesie nam ogromną ilość nowych wydarzeń, pozytywnych wrażeń, zmian na lepsze i dużo pogody ducha i zdrowia.
새해 복 많이 받으세요!!!

niedziela, 11 grudnia 2011

Część pierwsza - Seoul - przyjeżdżamy do hostelu.

Jak żeśmy się już wygramoliły z autobusu, który wspaniałomyślnie przystanek miał tuż pod naszym hostelem, w te pędy pognałyśmy odebrać naszą rezerwację. Hostel był niewielki, dopiero po późniejszych oględzinach okazało się, że miał też drugą, większą część dla tych co planowali pobyt na dłużej. Weszłyśmy a tam cisza i pokój "wspólny" znaczy salon chyba taki. Ni żywego ducha. Jakieś plecaki rzucone w kąt, kolorowe ściany i zdjęcia byłych gości, komputery dwa i telewizor i coś na kształt kanapy, buty przy drzwiach w bałaganie i niepokojąca cisza. W głębi po lewej jakieś schodki w dół. No to idziemy szukać właściciela.
Na dole kuchnia i drzwi do pokoi. W kuchni przy stole siedzi dziewczę koreańskiej urody i wgapia się w laptop. Czas na pierwszy kontakt.
-Dzień dobry, my mamy rezerwację, chcemy ją odebrać.
Mówię do niej po angielsku z nadzieją, że rozumie. Rozumie :)
-O cześć, ale ja tu nie pracuję.
Dziewczę zauważa nas uśmiecha się i woła kogoś. Brak odzewu zmusza ją do pójścia na górę skąd przyszłyśmy. Otwiera drzwi do niedużej kanciapy. Próbuję rzucić okiem co tam w środku jest, bo ewidentnie dziewczyna wlazła tam i coś mówi już po koreańsku. W środku biurko, piętrowe łóżko i mnóstwo rzeczy jak w jakimś składziku dozorcy. W końcu ktoś zaczyna się ruszać na łóżku. Aaa: nasz hostel-man! Się obudził dopiero. Interesujące zważywszy że jakoś była chyba już 11:00. No to ja znowu swoje:
-Bo my rezerwację mamy. Tu ma pan numer.
Notes mu podaję, Wiewiór stęka z tyłu po polsku, że chce spać, mnie się prysznic marzy, generalnie do tyłu nam się myśli, kolo też zaspany jakoś nie kontaktuje - chwilę dłuższą spogląda na ten nasz numer. Nagle go olśniewa.
-Aaa, już wiem. Ale ja się was dzisiaj nie spodziewałem.
Uśmiech numer pięć i dalej się gapi w notes, po czym coś zaczyna przeglądać w papierach na biurku. Ja zgłupiałam: no jak się nie spodziewał jak od dzisiaj rezerwację mamy.
-A jaki to pokój miał być?
Noż wafel, taki jaki zarezerwowałam.
-Dwójka, znaczy dwa pojedyncze łóżka.
-A kiedy Panie robiły rezerwację?
-No z miesiąc temu będzie.
Czuję, że powoli tracę spokój. Kolo nagle dostaje olśnienia, chwyta jakiś świstek-wydruk.
-A już mam, znalazłem już wiem...
I tu następuje głęboka konsternacja na jego twarzy:
-Ale ja nie mam takiego pokoju...
Teraz ja mam konsternację, czuje że Wiewiór za mną albo się rozpadnie, rozjedzie albo ryknie śmiechem, co jest do wafla ciężkiego?!?
-Ale ja taki rezerwowałam, to jak będzie? Panie my jesteśmy po podróży, zmęczone, brudne i chcemy pokój. Byle jaki.
Rezygnuję, Wiewiór o mało się ze śmiechu nie posika. Koleś coś nam wyjaśnia, że ma jakiś pokój ale czwórkę, ale nam przydzieli i że będziemy tam same, a potem się przeniesiemy albo i nie - nie jestem pewna, już go nie słucham, olewam i czekam aż nas zaprowadzi do pokoju i łóżka nam da i da nam święty spokój, bo zauważyłam dopiero, że jak mówi po angielsku to strasznie sepleni i ze zmęczenia mi to strasznie przeszkadza i śmieszy jednocześnie, normalnie ciężko mi go zrozumieć. Jakoś po chwili rzeczywiście lądujemy w pokoju - czwórce (dwa piętrowe łóżka), mamy obiecane że będziemy same bo chciałyśmy dwójkę. Kulturalnie wyganiamy naszego gospodarza, bo gdyby mógł spokoju świętego by nam nie dał - pokazuje nam gdzie kuchnia (darmowy dżemor, chlebek tostowy i kawusia i hostel ten skradł mi serce) gdzie łazienka, świeże ręczniki itd. Upewniamy go, że jesteśmy zmęczone to sobie idzie. Szczęśliwe ustawiamy budziki na 14:00 i pogrążamy się we śnie. Na kolesia-gospodarza będziemy mówić Jay.

Część pierwsza - Seoul początki.

Do Korei przyleciałyśmy rano około 8:00. Pierwszy szok: lotnisko. Ogromne, takie naprawdę ogromne. Takim jakby pociągiem jedzie się z samolotu na terminal, potem jeszcze wycieczka przez cały budynek długimi korytarzami i można się odprawiać i stawiać pierwsze kroki na koreańskiej ziemi.
No tak, po odprawie naturalnie chciałyśmy się wydostać z lotniska i dotrzeć do hostelu jak najszybciej co by zaznać jeszcze trochę snu (spanie w samolocie kiepsko zdaje egzamin) i przede wszystkim marzył nam się obfity prysznic, mnie powoli zaczynał także męczyć głód. I tu pojawiły się pierwsze schody. Nim zachwyt nad własną fantastycznością, że jesteśmy Wielkie Futro i realnie stoimy własnymi prywatnymi stopami w Kraju Upragnionym - zaczęło do nas dochodzić, że wszystko fajnie ale w teorii. Praktycznie zajęło nam godzinę jakąś nim zebrałyśmy się w sobie i ruszyłyśmy w poszukiwaniu transportu, punktu informacji czy w ogóle czegokolwiek.
W punkcie informacji po ciężkich bojach dostałyśmy mapkę z adresem naszego hostelu i numer autobusu, którym tam miałyśmy dojechać. Znalazłyśmy wyjście i ostro rozglądamy się za rozkładem autobusów. Szlag! Wszystko w hangul (międzynarodowe lotnisko w mordę jeża), budka z biletami póki co nas przeraża - mimo, iż Pani w środku sprawia miłe wrazenie. Musiałyśmy wyglądać super żałośnie (nie ma się co dziwić: 10h w samolocie, wielkie plecaki, białe twarze, i ten wyraz na twarzach - great, what now?) Jakiś pan, ewidentnie pracownik lotniska, zagaduje do nas po angielsku, pomaga kupić bilet pokazuje przystanek i znika. Za parę chwil zjawia się autobus i jedziemy. Proste. Nawiasem mówiąc potem dopiero się zorientowałyśmy, że kompletną rozrzutnością jest podróżowanie trasą lotnisko - miasto - lotnisko autobusem za niemałą sumkę W10'000, bo metrem byłoby co prawda dłużej ale super, hiper, dziesięć razy taniej. Ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Za pół godzinki miałyśmy zrzucić plecaki i odświeżywszy się rozpocząć nasze polskie kroki na koreańskiej ziemi jako turystki pełnym pyskiem.

Teraz powinna rozbrzmiewać historia jak to dzielnie dotarłyśmy do hostelu, ale wydarzenia które nastąpiły po przybyciu do Backpaker Mr.Sea zasługują na osobny post :) Którym uraczę was już wkrótce i będziemy kontynuować opowieści z Kraju Kimchi.

Opisać nieopisywalne, czyli marzenia się spełniają...

Udało nam się. Dopięłyśmy swego mimo wszystko. Pomiędzy 27.09 a 12.10.2011 odbyłyśmy najbardziej niezwykłą, magiczną i szaloną podróż naszego życia. Te dwa tygodnie okazały się jednym z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu - zmieniającym światopogląd, poczucie estetyki i moralności a także nas same. Niech nie dziwi więc fakt, że za elektroniczne pióro, jesteśmy w stanie sięgnąć dopiero teraz. No bo niby jak mamy opisać spełnione marzenie, które pozostawia po sobie taki niedosyt i pustkę, że powrót do rzeczywistości to jak rzucić głazem z samolotu na ziemię. Twarde i bolesne. Powolutku więc, przygotowujemy materiał sprawozdawczy, który musimy rozłożyć na podejrzewam kilka ładnych postów żeby to wszystko jakoś ogarnąć. Właściwie to zastanawiam się jaką formę obrać, czy chronologicznie opisywać całą podróż, tak jakie było pierwotne założenie czy też wątkami pogrupować zdarzenia plus wnioski i nauki jakie wyniosłyśmy z Korei i zrobić z tego osobne posty? Ciężko wybrać. Ale trzeba w końcu zakasać rękawy i wziąć się do roboty po tym okresie milczenia i w ogóle za siebie się wziąć!
To wręcz niewiarygodne jak w dwa tygodnie ten przedziwny kraj stał się dla nas nowym domem. Niemalże od pierwszych chwil wiedziałyśmy, że to jest to, jak miłość od pierwszego spojrzenia - pasowało wszystko: klimat, zapachy, ludzie, aura, miejski transport, budynki - jak dłoń w rękawiczkę chciałoby się rzec. Każdy kto nas pytał: dlaczego Korea teraz już dostanie odpowiedź: bo w żadnym innym miejscu w jaki rzucał nas los nie czułyśmy się bardziej przynależne niż w Korei.