sobota, 31 grudnia 2011

W międzyczasie...

Tylko taki mały update przed kolejnym postem. Buszując po koreańskim markecie (niestety nie miałam więcej czasu na zakupy niż marne 15 minut) znalazłam parę ciekawych rzeczy.
W sumie to nie jest wszystko, ale część już została skonsumowana w drodze powrotnej do domu (np. Ppeppero z migdałami, których na pewno kupię w przyszłości więcej), a część mieszka teraz w zamrażarce, bo są to produkty mrożone i muszą zaczekać na okazję, co bym je mogła sobie spożyć.

Ale do rzeczy. Poniżej mamy herbatkę ryżowo - kukurydzianą, w wersji torebkowej do zaparzania:
Herbatka ma 0 kcal i raczej nie będzie smakować tym, którzy lubią mocne, ostre smaki (np. parzą herbatę przez 5-10 minut i się robi czaja) w smaku bowiem jest bardzo delikatna, pachnie za to tak, że od razu wracają wspomnienia - dmuchanym ryżem i nutą kukurydzy w tle - osobiście absolutnie przepadam za nią i popijam w pracy zamiast zwykłego Liptona - mimo, iż nie rozgrzewa tak bardzo. W Korei można znaleźć taki napój w wersji butelkowej, na zimno w każdym sklepie spożywczo - kioskowym.
Przy okazji napojów zakupiłam też herbatkę różaną, z tym, że jeszcze nie miałam okazji jej przetestować.

Kolejna zdobycz: gotowa miseczka ryżu do spożycia po uprzednim podgrzaniu w mikrofalce, czyli coś dla leniwych:

No a jak ryż to i suszone algi, które można jeść same jako przekąskę (są nawet z nich robione takie batoniko-krakersy) ale ja wolę dodawać je do ryżu i robić sobie taki kimbap na roboczo - smakuje tak samo jak ten rolowany tyle, że po prostu bierzemy taki mały kawałek algi, wrzucamy do miseczki ryżu, nabieramy razem z liściem trochę ryżu i ładujemy sobie do pyszczka - pychota!



No a jak, że by to było bez kimchi?! Też musi być! Tu mamy wygodną, niewielką gotową porcję:
Jak tylko zużyję to opowiem, jak wypada w smaku.

Na razie to tyle, przy okazji następnych zakupów obiecuję wstawić tłuściejszego i obszerniejszego posta. a tymczasem: Fighting!!! I się żegnam *^^*

P.S. Wszystkim życzę oczywiście najlepszego Nowego Roku! I miejmy nadzieję, że następny przyniesie nam ogromną ilość nowych wydarzeń, pozytywnych wrażeń, zmian na lepsze i dużo pogody ducha i zdrowia.
새해 복 많이 받으세요!!!

niedziela, 11 grudnia 2011

Część pierwsza - Seoul - przyjeżdżamy do hostelu.

Jak żeśmy się już wygramoliły z autobusu, który wspaniałomyślnie przystanek miał tuż pod naszym hostelem, w te pędy pognałyśmy odebrać naszą rezerwację. Hostel był niewielki, dopiero po późniejszych oględzinach okazało się, że miał też drugą, większą część dla tych co planowali pobyt na dłużej. Weszłyśmy a tam cisza i pokój "wspólny" znaczy salon chyba taki. Ni żywego ducha. Jakieś plecaki rzucone w kąt, kolorowe ściany i zdjęcia byłych gości, komputery dwa i telewizor i coś na kształt kanapy, buty przy drzwiach w bałaganie i niepokojąca cisza. W głębi po lewej jakieś schodki w dół. No to idziemy szukać właściciela.
Na dole kuchnia i drzwi do pokoi. W kuchni przy stole siedzi dziewczę koreańskiej urody i wgapia się w laptop. Czas na pierwszy kontakt.
-Dzień dobry, my mamy rezerwację, chcemy ją odebrać.
Mówię do niej po angielsku z nadzieją, że rozumie. Rozumie :)
-O cześć, ale ja tu nie pracuję.
Dziewczę zauważa nas uśmiecha się i woła kogoś. Brak odzewu zmusza ją do pójścia na górę skąd przyszłyśmy. Otwiera drzwi do niedużej kanciapy. Próbuję rzucić okiem co tam w środku jest, bo ewidentnie dziewczyna wlazła tam i coś mówi już po koreańsku. W środku biurko, piętrowe łóżko i mnóstwo rzeczy jak w jakimś składziku dozorcy. W końcu ktoś zaczyna się ruszać na łóżku. Aaa: nasz hostel-man! Się obudził dopiero. Interesujące zważywszy że jakoś była chyba już 11:00. No to ja znowu swoje:
-Bo my rezerwację mamy. Tu ma pan numer.
Notes mu podaję, Wiewiór stęka z tyłu po polsku, że chce spać, mnie się prysznic marzy, generalnie do tyłu nam się myśli, kolo też zaspany jakoś nie kontaktuje - chwilę dłuższą spogląda na ten nasz numer. Nagle go olśniewa.
-Aaa, już wiem. Ale ja się was dzisiaj nie spodziewałem.
Uśmiech numer pięć i dalej się gapi w notes, po czym coś zaczyna przeglądać w papierach na biurku. Ja zgłupiałam: no jak się nie spodziewał jak od dzisiaj rezerwację mamy.
-A jaki to pokój miał być?
Noż wafel, taki jaki zarezerwowałam.
-Dwójka, znaczy dwa pojedyncze łóżka.
-A kiedy Panie robiły rezerwację?
-No z miesiąc temu będzie.
Czuję, że powoli tracę spokój. Kolo nagle dostaje olśnienia, chwyta jakiś świstek-wydruk.
-A już mam, znalazłem już wiem...
I tu następuje głęboka konsternacja na jego twarzy:
-Ale ja nie mam takiego pokoju...
Teraz ja mam konsternację, czuje że Wiewiór za mną albo się rozpadnie, rozjedzie albo ryknie śmiechem, co jest do wafla ciężkiego?!?
-Ale ja taki rezerwowałam, to jak będzie? Panie my jesteśmy po podróży, zmęczone, brudne i chcemy pokój. Byle jaki.
Rezygnuję, Wiewiór o mało się ze śmiechu nie posika. Koleś coś nam wyjaśnia, że ma jakiś pokój ale czwórkę, ale nam przydzieli i że będziemy tam same, a potem się przeniesiemy albo i nie - nie jestem pewna, już go nie słucham, olewam i czekam aż nas zaprowadzi do pokoju i łóżka nam da i da nam święty spokój, bo zauważyłam dopiero, że jak mówi po angielsku to strasznie sepleni i ze zmęczenia mi to strasznie przeszkadza i śmieszy jednocześnie, normalnie ciężko mi go zrozumieć. Jakoś po chwili rzeczywiście lądujemy w pokoju - czwórce (dwa piętrowe łóżka), mamy obiecane że będziemy same bo chciałyśmy dwójkę. Kulturalnie wyganiamy naszego gospodarza, bo gdyby mógł spokoju świętego by nam nie dał - pokazuje nam gdzie kuchnia (darmowy dżemor, chlebek tostowy i kawusia i hostel ten skradł mi serce) gdzie łazienka, świeże ręczniki itd. Upewniamy go, że jesteśmy zmęczone to sobie idzie. Szczęśliwe ustawiamy budziki na 14:00 i pogrążamy się we śnie. Na kolesia-gospodarza będziemy mówić Jay.

Część pierwsza - Seoul początki.

Do Korei przyleciałyśmy rano około 8:00. Pierwszy szok: lotnisko. Ogromne, takie naprawdę ogromne. Takim jakby pociągiem jedzie się z samolotu na terminal, potem jeszcze wycieczka przez cały budynek długimi korytarzami i można się odprawiać i stawiać pierwsze kroki na koreańskiej ziemi.
No tak, po odprawie naturalnie chciałyśmy się wydostać z lotniska i dotrzeć do hostelu jak najszybciej co by zaznać jeszcze trochę snu (spanie w samolocie kiepsko zdaje egzamin) i przede wszystkim marzył nam się obfity prysznic, mnie powoli zaczynał także męczyć głód. I tu pojawiły się pierwsze schody. Nim zachwyt nad własną fantastycznością, że jesteśmy Wielkie Futro i realnie stoimy własnymi prywatnymi stopami w Kraju Upragnionym - zaczęło do nas dochodzić, że wszystko fajnie ale w teorii. Praktycznie zajęło nam godzinę jakąś nim zebrałyśmy się w sobie i ruszyłyśmy w poszukiwaniu transportu, punktu informacji czy w ogóle czegokolwiek.
W punkcie informacji po ciężkich bojach dostałyśmy mapkę z adresem naszego hostelu i numer autobusu, którym tam miałyśmy dojechać. Znalazłyśmy wyjście i ostro rozglądamy się za rozkładem autobusów. Szlag! Wszystko w hangul (międzynarodowe lotnisko w mordę jeża), budka z biletami póki co nas przeraża - mimo, iż Pani w środku sprawia miłe wrazenie. Musiałyśmy wyglądać super żałośnie (nie ma się co dziwić: 10h w samolocie, wielkie plecaki, białe twarze, i ten wyraz na twarzach - great, what now?) Jakiś pan, ewidentnie pracownik lotniska, zagaduje do nas po angielsku, pomaga kupić bilet pokazuje przystanek i znika. Za parę chwil zjawia się autobus i jedziemy. Proste. Nawiasem mówiąc potem dopiero się zorientowałyśmy, że kompletną rozrzutnością jest podróżowanie trasą lotnisko - miasto - lotnisko autobusem za niemałą sumkę W10'000, bo metrem byłoby co prawda dłużej ale super, hiper, dziesięć razy taniej. Ale nie było co płakać nad rozlanym mlekiem. Za pół godzinki miałyśmy zrzucić plecaki i odświeżywszy się rozpocząć nasze polskie kroki na koreańskiej ziemi jako turystki pełnym pyskiem.

Teraz powinna rozbrzmiewać historia jak to dzielnie dotarłyśmy do hostelu, ale wydarzenia które nastąpiły po przybyciu do Backpaker Mr.Sea zasługują na osobny post :) Którym uraczę was już wkrótce i będziemy kontynuować opowieści z Kraju Kimchi.

Opisać nieopisywalne, czyli marzenia się spełniają...

Udało nam się. Dopięłyśmy swego mimo wszystko. Pomiędzy 27.09 a 12.10.2011 odbyłyśmy najbardziej niezwykłą, magiczną i szaloną podróż naszego życia. Te dwa tygodnie okazały się jednym z najważniejszych wydarzeń w naszym życiu - zmieniającym światopogląd, poczucie estetyki i moralności a także nas same. Niech nie dziwi więc fakt, że za elektroniczne pióro, jesteśmy w stanie sięgnąć dopiero teraz. No bo niby jak mamy opisać spełnione marzenie, które pozostawia po sobie taki niedosyt i pustkę, że powrót do rzeczywistości to jak rzucić głazem z samolotu na ziemię. Twarde i bolesne. Powolutku więc, przygotowujemy materiał sprawozdawczy, który musimy rozłożyć na podejrzewam kilka ładnych postów żeby to wszystko jakoś ogarnąć. Właściwie to zastanawiam się jaką formę obrać, czy chronologicznie opisywać całą podróż, tak jakie było pierwotne założenie czy też wątkami pogrupować zdarzenia plus wnioski i nauki jakie wyniosłyśmy z Korei i zrobić z tego osobne posty? Ciężko wybrać. Ale trzeba w końcu zakasać rękawy i wziąć się do roboty po tym okresie milczenia i w ogóle za siebie się wziąć!
To wręcz niewiarygodne jak w dwa tygodnie ten przedziwny kraj stał się dla nas nowym domem. Niemalże od pierwszych chwil wiedziałyśmy, że to jest to, jak miłość od pierwszego spojrzenia - pasowało wszystko: klimat, zapachy, ludzie, aura, miejski transport, budynki - jak dłoń w rękawiczkę chciałoby się rzec. Każdy kto nas pytał: dlaczego Korea teraz już dostanie odpowiedź: bo w żadnym innym miejscu w jaki rzucał nas los nie czułyśmy się bardziej przynależne niż w Korei.

sobota, 24 września 2011

Prawie JUŻ! :)


Niedziela, poniedziałek.. dwa dni. Dwa dni i lecimy.
Sytuacja ciut się polepszyła: wyjazd zgłoszony w Ambasadzie RP w Seoulu (Pani Konsul wysłała nawet mail zwrotny:)a sam pomysł zgłoszenia, poddała niezawodna A. ;*), polisa wykupiona (majątek!!! ale w razie czego, odtransportują człowieka do domu..), polskie złocisze magicznie przemienione w euro (porównywałam koreański kurs euro, GBP i USD i zdecydowanie lepiej jest zabrać z sobą euro), nowy dowód odebrany (wreszcie mam pełne zdjęciowe synchro z paszportem) a fiszki bagażowe zalaminowane. Nie ma czego się bać, tylko odważnie stawić czoła wielkim metalowym potworom (czytaj: samolotom) i otworzyć oczy jak już się będzie na miejscu.. łatwo powiedzieć, ech.
M. pisze, że cudna pogoda na nas czeka - słońce, wysoka temperatura, jasne niebo.. I oczywiście, mam problem, bo w takiej sytuacji najchętniej spakowałabym wszystko: takie buty, siakie buty, bluzkę z dekoltem, t-shirt z nadrukiem i jakąś kiecuszkę sama nie wiem po co :) Obłęd w ciapki.. plus chroniczny brak czasu na te wszystkie załatwiania. Do tego, Łasic jeszcze nie spojrzał na mapę i ręczę, obie wiewiórcze łapy daję sobie odciąć, że nie zrobi tego przed wyjazdem.. a potem będzie, że zgubiłyśmy się przeze mnie. Tak, jestem 'turystyczną faszystką', przyznaję się bez bicia :) Tramwaje muszą być spisane a uliczne murki oznaczone, i najlepiej, jak jeszcze nitka Ariadny jest w kieszeni, bo zawsze wtedy wiadomo, że po nitce do kłębka i nie uśniemy pod mostem.. Bezsprzecznie: jestem spanikowana. Dzięki Bogu, na lotnisku będzie komitet pożegnalny, to może jakoś wsiądę i trzymając Łasica za przednie odnóże, przeżyję ten lot, i samolot, i stewardessy gadające po fińsku.. i to niesamowicie pokręcone lotnisko, na którym powita nas Republic Of Korea - Incheon International Airport.. Za Dwa Dni :)

czwartek, 8 września 2011

Bliżej niż dalej


Ciężki dzień - psychicznie ciężki do zniesienia i utwierdzający w decyzji, że trzeba coś w życiu zmienić: lista zaczyna się od 'miasto' a kończy na 'wszystko'. Już nie wiem, czy mój podły nastrój jest wynikiem pogody za oknem (kończy się lato..) czy też 'zasiedzenia', którego od dziecka nie znoszę. Zawsze byłam wrogiem stabilizacji, wymuszonej ciszy i wszelkiego narzucanego z góry porządku, a tu - proszę, 2 lata i 8 miesięcy tkwię w tym samym punkcie i jedyne co się zmienia, to zawartość portfela, sinusoidalnie.
Do wylotu do Korei zostały dwa tygodnie i pięć dni. Niewiele, zważywszy, że nadal nie mamy ubezpieczenia, brakuje kilku potrzebnych ubrań, zdolności językowe pozostawiają wiele do życzenia i nie za bardzo wiemy skąd wziąć kieszonkowe, bez którego przecież nie możemy jechać w obcą nam część świata.. Oswoić sytuację pomaga nam M., której mail'e są wielkim wsparciem i pomocą. Powoli też krystalizuje się nasz plan podróży. Na dzień dzisiejszy wygląda tak :

- Seoul 28.09-2/3.10
- Andong 3/4.10-5.10
- Gyeongju 5.10-7.10
- Busan 7.10-9.10
- Jeju-do 9.10-11.10
- Seoul 11.10-12.10

Oczywiście, to taki plan mniej-więcej :) Kolejność odwiedzanych miejsc zapewne się nie zmieni a jak to będzie wyglądało 'czasowo', okaże się na miejscu. Na początek mamy zarezerwowane 4 noclegi w Seoulu w hostelu Mr Sea (http://www.hostelworld.com/hosteldetails.php/Backpacker-Mr-sea/Seoul/34906) - uwiódł nas przeuroczy kot w hostelowym logo :) (jedność futer i wielka kocia miłość Łasica jasno tłumaczy nasz wybór). A póki co.. ja stresuję się lotem, bardzo bardzo - że spadniemy, że coś się zepsuje, że przecież nie może być tak dobrze jak to sobie zaplanowałyśmy.. Tak sobie myślę, że te wszystkie wątpliwości i paraliżujący strach bierze się z braku wiary, że to wszystko dzieje się naprawdę. Tak trudno przecież uwierzyć, że można spełnić marzenie. 'Łasic i Wiewiór jadą do Korei' - czy to brzmi wiarygodnie? :)

Dla zainteresowanych: świeżynka blogowa, przed chwilą znaleziona - polecam!

środa, 27 lipca 2011

Dwa miesiące

Od dzisiaj, jestem na urlopie i od dzisiaj, do wylotu zostały nam dwa miesiące :) T y l k o dwa miesiące - piękne, nieprawdaż?:) Szampany przyjmuję w darze!
Z wrodzonej potrzeby uporządkowania (to ta druga natura bliźniaczej osobowości), podzieliłyśmy się obowiązkami: ja szukam/organizuję noclegi i wyznaczam trasę przemarszu, Łasic prowadzi konsultacje z 'Eat Your Kimchi', poluje na kamerę i wytrwale uczy się koreańskiego. Poszukiwanie noclegów w Korei nie jest wcale takie proste. Ktoś powie: a od czego Internet? Tak, prawda, tylko co ma poradzić biedny europejczyk jak wszystkie potencjalne strony z tzw. noclegowniami wyskakują mu w googlach w postaci krzaczków, domków i innych hieroglifów?? Nawet Łasic nie jest tak biegły w koreańskim, by dać sobie z tym radę. Inne rozwiązanie, to znajomi, szeroko pojęty couchsurfing i - uwaga - koreańskie dramy :)

WARIANT A i C - znajomi polecają/koreańska drama najlepszym przyjacielem turysty:

I M. i JHK. polecają nocowanie w saunach/łaźniach (찜질방) - koszt niewielki, około 10 tyś. won. Troszkę poszperałam w mej pamięci i przypomniało mi się, że wspomniane łaźnie wykorzystane były w dramie 'Oh My Lady' i 'Secret Garden'.. Całkiem przyjemne miejsce: spaceruje się w różowo-niebieskich wdziankach, jest jedzonko, kawałek podłogi, duuużo wody i.. dużo obcych ludzi. Już widzę minę Łasica :) Uwierzcie, bezcenne! W akcie desperacji napisałam jeszcze do HYY ale z braku odpowiedzi zwrotnej wnioskuję, że z angielskim u niego nadal cieńko i bidusia chciałby pomóc, ale nie za bardzo wie o co chodzi.. Z resztą, temat dotyczący języka angielskiego w Korei pewnie też się na naszym blogu pojawi. Ale wracając do wątku głównego, noclegi w Seoul'u to jeden problem, a noclegi w pozostałej części Korei, to drugi problem, znacznie większy. M. zaproponowała, że w pobliżu Busanu spróbuje znaleźć nam kawałek podłogi w Świątyni Buddyjskiej - brzmi interesująco.. i to by było na tyle. Czekam jeszcze na odpowiedź od H., który całkiem niedawno był w Seoul'u na festiwalu teatralnym i jak podpowiedziała mi A., ma tam kilku dobrych znajomych :) Jak widzicie, załatwianie noclegów w Korei głównie opiera się na 'poczcie pantoflowej'.. czyli, jak w Polsce.

WARIANT B -couchsurfing

Rozwiązanie jakby nie było, idealne, bo w pakiecie z noclegiem, dostaje się także możliwość poznania obyczajów i codziennego, domowego życia tubylców.. Wariant szczególnie polecany przez M., która rozwiewając wszystkie nasze obawy tłumaczy, że niekoniecznie trzeba potem w ramach rewanżu gościć osobę u której było się goszczonym. Bo niby gdzie miałby mój miły host spać..? Na tych 2 metrach mego ogromnego pokoju..? Urok blokowisk z wielkiej płyty: klitki zamiast mieszkań. Musimy to jeszcze z Łasicem przemyśleć.

TRASA

Tu myślałam, że wesprze mnie rodowita koreanka o wdzięcznie brzmiącym imieniu Ue, do której namiary załatwiła mi AC, kulturalnie napadając na nią przed okienkiem dyspozytora w hallu głównym mojej firmy :) Upewniając się, czy pani Ue NAPRAWDĘ zna język polski i posługuje się nim KOMUNIKATYWNIE, zadzwoniłam by w efekcie usłyszeć, że wszystko znajdę w Internecie :) A w razie czego, oczywiście możemy się spotkać, da znać kiedy, tyle że wolałaby rozmawiać po koreańsku..
Pozostaje napisać jeszcze do Ambasady Republiki Korei i przejechać się do Centrum Kultury Koreańskiej - w końcu to oni przyspieszyli naszą decyzję o wyjeździe, wręczając mnie i Wi Mae Ri koreańskie mapy turystyczne :) Jedna oczywiście od razu trafiła do birminghańskich łapek mego Łasica. Myślę jeszcze nad tym, czy w wyznaczaniu trasy podróży nie posłużyć się filmikiem TV Travel, który kiedyś udało mi znaleźć w sieci: reporter przemierzał przez republikę z północy (DMZ) na południe, zatrzymując się w ciekawszych i wartych poznania miejscach. Udało mu się dotrzeć aż do wyspy Jeju - my tez byśmy tak chciały, tyle że na to wszystko mamy dwa tygodnie i jeszcze musimy wrócić do Seoul'u, na samolot do Polski..

Dwa miesiące. Dwa miesiące na to, by przygotować się do podróży życia. Wystarczy?..


niedziela, 3 lipca 2011

Bileciki.. słowem: LECIMY!

Nasze ostatnie dwa dni, to prawdziwy poligon emocji i jak to na poligonie bywa, były i łzy smutku i wielki okrzyk radości :)
Tak, po 6 miesiącach i 2 dniach oszczędzania, odmawiania sobie wszystkiego, na co pracujący człowiek (kobieta szczególnie!) POWINIEN sobie pozwolić, MAMY BILET DO KOREI !!!! :) Dokładniej rzecz biorąc, dwa bilety, dwa śliczne, jeszcze pachnące drukiem bileciki linii Finnair, które końcem września pozwolą nam rozsiąść się w lotniczych fotelach i spojrzeć na stary kontynent z góry. I przyglądnąć się azjatyckiemu słońcu - o tej porze roku, rozpalonemu do czerwoności piękną złotą jesienią.. Rozmarzyłam się wiewiórczo.. :)
Z naszą skłonnością do przyciągania złych emocji i niekorzystnych w rozwoju wydarzeń, cały czas zza naszych pleców pobrzmiewało, że ten szalony pomysł z wyjazdem nigdy się nie urzeczywistni (jeszcze przedwczoraj byłyśmy pewne, że nigdzie nie polecimy - ceny biletów nagle skoczyły w górę). Że jest to niemożliwe. Że w którymś momencie zabraknie siły.. bo przecież nigdy nie chciałyśmy stać w szeregu, broniłyśmy się przed szufladkami. I Łasic ma rację: Korea pojawiła się w idealnym momencie naszego życia. Teraz, gdy głębiej się nad tym wszystkim zastanowię, wiem, że tak miało być. Fascynacja teatrem azjatyckim, pamiętna noc w jednym z warszawskich mieszkań w czasie której na zdezelowanym komputerze U. pokazała mi nagrania Sumi Jo (조수경 - Cho Sukyong).. Zakochałam się od razu w cudnym sopranie Sumi i następnego dnia opowiedziałam o niej Łasicowi :) .. Takich i podobnych zdarzeń, sytuacji było wiele. Wszystkie razem doprowadziły nas do punktu, w którym znajdujemy się dzisiaj. Czym będzie ten wyjazd? Na pewno niezapomnianą przygodą (brzmi jak truizm), sprawdzianem i nowym otwarciem. Przypomina mi się od razu teoria R., naszego wspólnego przyjaciela, perfekcyjnego perkusisty :) Kręgi.. Każdy krąg to kolejny etap życia, wszystkie z sobą są połączone, do każdego z tych kręgów-etapów można powrócić, jeśli podjęta w przeszłości decyzja nie pozwoliła nam prawidłowo przejść przez krąg i osiągnąć wyższy poziom. My właśnie dostałyśmy kolejną szansę.. Jeszcze raz stajemy przed kluczowymi dla przyszłości decyzjami: od wczorajszej nocy i poranka, żyjemy na nowo, 'wszystko może się zdarzyć'. Życie uśmiechnęło się do nas promiennie i szeroko otworzyło wszystkie drzwi i wszystkie okna!

środa, 15 czerwca 2011

Rowerkiem w stronę "korean shape" :)

Do pracy dzień jak co dzień, czyli w każdy dzień dojeżdżam do pracy rowerem. Przyczyny są dwie: mam dość blisko, to znaczy odległość do przemierzenia w ogóle się nie kalkuluje do przejechania ją autobusem (zwłaszcza, że każdy grosz idzie do skarbonki na jedyny i słuszny bilet), a dwa , że mam możliwość ruchu, co na pewno jest prozdrowotne i przyczynia się do uzyskania tzw. przeze mnie i Wiewióra "korean shape".

Tak wygląda mniej więcej ścieżka, którą pokonuje dwa razy dziennie. To co tu widać po lewej to rzeczka-kanał (nie wiem jak to nazwać poprawnie), która ciągnie się od mojego domku aż do punktu w którym znowu wyjeżdżam na jezdnię i zjeżdżam już docelowo do pracy.


Rzut na czystość wody w kanale - ale roślinki są więc nie ma co narzekać :)


Jeszcze jeden mostek i będziemy w domku :)


No i trochę fauny na koniec. Parę dni temu przeżyłam mały incydent z kaczkami w roli głównej i oficjalnie się obrażam...

piątek, 10 czerwca 2011

Cheoyongmu... Z seri łasiczych wspomnień :)

Całkiem niedawno byłam na występie (spektaklu) Cheoyongmu. Dla mnie było to niesamowite przeżycie, które wspominam ilekroć usłyszę gdzieś azjatycką muzyke tradycyjną. Spektakl okazał się trochę gwoździem do trumny jeśli chodzi o utwierdzenie, że koreańską kulturą to ja juz dawno powinnam się żywić, poić i oddychać. Jest coś w tym tańcu i muzyce mistycznego, coś co sprawia, że człowiek ma wrażenie wejścia w kolejny etap wtajemniczenia. Dziś dla odżycia wspomnień wrzucam filmików kilka i tak myślę, że o Cheoyongmu warto zrobić osobną notkę, bo to rzecz nietuzinkowa - UNESCO objęło go patronatem jako niematerialne dziedzictwo Korei a to nie jest byle co. Więc zachęcam: upajajmy się...






niedziela, 5 czerwca 2011

Początek podróży...

Jest takie stare przysłowie, które mówi, że gdy Bóg drzwi zamyka to otwiera okno. Nasza podróż zaczęła się właśnie w takim punkcie: zamykające się drzwi, początki rezygnacji z marzeń i ambicji, powolne oswajanie się z myślą, że tzw. "życie" w końcu nas dopadnie i połknie nas szara proza życia z którą i tak walczyłyśmy od dłuższego czasu. I tak odnalazła nas Korea - świat, który choć tak różny od naszego to jednak najbardziej pasujący do wymagań i potrzeb naszych niespokojnych dusz i zaspokajający potrzeby wiecznie głodnego ducha. To tyle lirycznego słowa wstępu :) A o co chodzi mówiąc prostym językiem? Zakochałyśmy się w Korei Południowej od pierwszego wejrzenia, czyli jakiś rok temu. Od tego czasu wszystkie nasze działania, energia i życie skierowane jest ku jednemu celowi: poznać i dowiedzieć się jak najwięcej a w końcu wyjechać do naszego ukochanego kraju, żeby na własnym futrze przekonać się o jego niezwykłości. I  o tym będzie ten blog: o tym jak odkrywamy Koree, co nas w niej fascynuje, co zdołałyśmy odkryć, czego się dowiedzieć, o naszych poczynaniach do wyjazdu czyli o wszystkim co koreańskie i azjatyckie. Chcemy by był to zapis procesu odkrywania (Wiewiór ma manię uwieczniania momentów - ale o tym kiedy indziej) i możliwość podzielenia się naszymi zainteresowaniami z innymi przy oczywistym założeniu, że ktoś w ogóle tu zajrzy :) Przy okazji dodam, że jest to nasz pierwszy blog i za wszelkie potknięcia z góry przepraszamy (zwłaszcza, że zanim ogarnę obsługę tego wszystkiego to chyba trochę potrwa)!

Fighting!!!