niedziela, 11 grudnia 2011

Część pierwsza - Seoul - przyjeżdżamy do hostelu.

Jak żeśmy się już wygramoliły z autobusu, który wspaniałomyślnie przystanek miał tuż pod naszym hostelem, w te pędy pognałyśmy odebrać naszą rezerwację. Hostel był niewielki, dopiero po późniejszych oględzinach okazało się, że miał też drugą, większą część dla tych co planowali pobyt na dłużej. Weszłyśmy a tam cisza i pokój "wspólny" znaczy salon chyba taki. Ni żywego ducha. Jakieś plecaki rzucone w kąt, kolorowe ściany i zdjęcia byłych gości, komputery dwa i telewizor i coś na kształt kanapy, buty przy drzwiach w bałaganie i niepokojąca cisza. W głębi po lewej jakieś schodki w dół. No to idziemy szukać właściciela.
Na dole kuchnia i drzwi do pokoi. W kuchni przy stole siedzi dziewczę koreańskiej urody i wgapia się w laptop. Czas na pierwszy kontakt.
-Dzień dobry, my mamy rezerwację, chcemy ją odebrać.
Mówię do niej po angielsku z nadzieją, że rozumie. Rozumie :)
-O cześć, ale ja tu nie pracuję.
Dziewczę zauważa nas uśmiecha się i woła kogoś. Brak odzewu zmusza ją do pójścia na górę skąd przyszłyśmy. Otwiera drzwi do niedużej kanciapy. Próbuję rzucić okiem co tam w środku jest, bo ewidentnie dziewczyna wlazła tam i coś mówi już po koreańsku. W środku biurko, piętrowe łóżko i mnóstwo rzeczy jak w jakimś składziku dozorcy. W końcu ktoś zaczyna się ruszać na łóżku. Aaa: nasz hostel-man! Się obudził dopiero. Interesujące zważywszy że jakoś była chyba już 11:00. No to ja znowu swoje:
-Bo my rezerwację mamy. Tu ma pan numer.
Notes mu podaję, Wiewiór stęka z tyłu po polsku, że chce spać, mnie się prysznic marzy, generalnie do tyłu nam się myśli, kolo też zaspany jakoś nie kontaktuje - chwilę dłuższą spogląda na ten nasz numer. Nagle go olśniewa.
-Aaa, już wiem. Ale ja się was dzisiaj nie spodziewałem.
Uśmiech numer pięć i dalej się gapi w notes, po czym coś zaczyna przeglądać w papierach na biurku. Ja zgłupiałam: no jak się nie spodziewał jak od dzisiaj rezerwację mamy.
-A jaki to pokój miał być?
Noż wafel, taki jaki zarezerwowałam.
-Dwójka, znaczy dwa pojedyncze łóżka.
-A kiedy Panie robiły rezerwację?
-No z miesiąc temu będzie.
Czuję, że powoli tracę spokój. Kolo nagle dostaje olśnienia, chwyta jakiś świstek-wydruk.
-A już mam, znalazłem już wiem...
I tu następuje głęboka konsternacja na jego twarzy:
-Ale ja nie mam takiego pokoju...
Teraz ja mam konsternację, czuje że Wiewiór za mną albo się rozpadnie, rozjedzie albo ryknie śmiechem, co jest do wafla ciężkiego?!?
-Ale ja taki rezerwowałam, to jak będzie? Panie my jesteśmy po podróży, zmęczone, brudne i chcemy pokój. Byle jaki.
Rezygnuję, Wiewiór o mało się ze śmiechu nie posika. Koleś coś nam wyjaśnia, że ma jakiś pokój ale czwórkę, ale nam przydzieli i że będziemy tam same, a potem się przeniesiemy albo i nie - nie jestem pewna, już go nie słucham, olewam i czekam aż nas zaprowadzi do pokoju i łóżka nam da i da nam święty spokój, bo zauważyłam dopiero, że jak mówi po angielsku to strasznie sepleni i ze zmęczenia mi to strasznie przeszkadza i śmieszy jednocześnie, normalnie ciężko mi go zrozumieć. Jakoś po chwili rzeczywiście lądujemy w pokoju - czwórce (dwa piętrowe łóżka), mamy obiecane że będziemy same bo chciałyśmy dwójkę. Kulturalnie wyganiamy naszego gospodarza, bo gdyby mógł spokoju świętego by nam nie dał - pokazuje nam gdzie kuchnia (darmowy dżemor, chlebek tostowy i kawusia i hostel ten skradł mi serce) gdzie łazienka, świeże ręczniki itd. Upewniamy go, że jesteśmy zmęczone to sobie idzie. Szczęśliwe ustawiamy budziki na 14:00 i pogrążamy się we śnie. Na kolesia-gospodarza będziemy mówić Jay.

3 komentarze:

  1. Początki miałyście ciekawe ^^
    Zainteresowałaś mnie waszą opowieścią... Uhh, za młoda jestem na samodzielną podróż do Korei, tak więc pozostaje mi czytanie i czekanie na moją kolej ;)
    Mam takie pytanko (upewniające) - wyruszyłyście do Korei na własną rękę, tak? Samolot, rezerwacja, dalej wycieczki, etc.?

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, do Korei wyruszyłyśmy na własną rękę i wszystko załatwiałyśmy same, więc wszystko było bardzo na dziko - ale miałyśmy tam też znajomych, którzy nam pomogli i dzięki nim wiele razy nie zginęłyśmy marnie gdzieś na środku kraju mając do dyspozycji tylko mapę :) Ale nawet bez nich spotkałyśmy mnóstwo osób, które były bardzo chętne do pomocy - nawet jeśli nie mówiły ni w ząb po angielsku i jedyną metodą porozumienia było pismo obrazkowe i gesty uniwersalne. Życzę powodzenia w spełnianiu własnych marzeń - choć wiem z doświadczenia, że to bardzo ciężka i czasem bolesna droga - warto się nie poddawać! Fighting!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ah. Kusząca propozycja. A dlaczego Korea? Studiowały Pani koreanistykę, czy to takie niedawne zainteresowanie, które przeistoczyło się w marzenie zagoszczenia w progi "matki kimchi"?

    OdpowiedzUsuń